Urodził się: 27 stycznia 1845 roku (poniedziałek) w Końskowoli (par. miasto i gm. Końskowola, pow. nowoaleksandryjski) Rodzice: - Feliks Pożerski (1803-1858) - Emilia Dahn (1808-?)
Rodzeństwo: (9) - Edward (1829-1908) - Julia (1835-1852) - Anna (1836-?) - Henryk (1838-?) - Karol (1840-1846) - Konstanty (1843-1908) - Emilia Henrieta (1847-1886) - Robert (1850-?) - Władysław (1852-1924)
Żona: - Ferdynanda Franciszka Boretti (1849-1918)
Ślub: 18 października 1873 roku (sobota) w Kościele pw. Św. Jana Chrzciciela w Warszawie Dzieci: (8) - Aleksandra Józefa (1874-?) - Władysława Maria Barbara (1876-1965) - Izabella Emilija (1879-1906) - Jan Ferdynand (1880-1947) - Janina Regina Irena (1883-1884) - Maria Katarzyna (1885-1971) - Stanisław Antoni (1887-1888) - Eugenia Maria (1889-1966)
Zmarł: 22 października 1898 roku (sobota) w Warszawie
Pochowany: 25 października 1989 roku (wtorek) o godz. 15:00 na Cmentarzu Powązkowskim
Szóste dziecko Feliksa i Emilii.
Aleksander Jan Złotousty przyszedł na świat w Królestwie Polskim, w Końsko Woli i zaraz po urodzeniu, ojciec z pułkiem wrócił na Litwę, ochrzcili Aleksandra w Kownie. Wychowanie początkowe odbierałem w domu przy guwernerze i nauczycielce Witkowskiej. Mając lat 12 wstąpiłem w Wilnie do gimnazjum, a w 1863 roku w czasie Polskiego Powstania, wystąpiłem mając 17 lat i wstąpiłem w szeregi partyzantów. W 1863 roku, 13 lutego, w Popielec pierwszy raz udałem się do lasu. Po rozpędzeniu partii, przybyłem do Wilna. W czerwcu byłem aresztowany z bratem Konstantym i osadzony w sekretnej policji. 30 czerwca 1863 roku zostałem zwolniony. 15 sierpnia 1863 roku, będąc w Tanregach ( na Żmudzi ) zostałem aresztowany, we trzy dni uwolniony, w dniu 1 grudnia 1863 roku, około miasteczka Skandwili byłem aresztowany i odstawiony do Rosień, w tydzień wywieźli do Kowna i osadzono w nowym więzieniu. W dniu 2 stycznia 1864 roku byłem uwolniony. W pierwszych dniach marca 1864 roku znów byłem aresztowany i siedziałem w Wilnie u Franciszkanów. Po osadzeniu, wywieźli mnie na wygnanie, do południowej Rosji, Guberni Penzeńskiej, do Czambaru, w roku 1864, dnia 17 marca. Z Wilna do Petersburga przybyłem z żandarmem i tutaj przebyłem w więzieniu „peresylnej turmie”, cały tydzień, a potem do Moskwy, szczególniejszym trafem jechałem z bratem Konstantym. W Moskwie pożegnaliśmy się, jego powieźli w inną stronę na wygnanie, a ja jeszcze koleją dojechałem do Niżniego Nowogrodu, a z tego miasta, pocztą na miejsce do Czambaru 1864 roku, 1 kwietnia. Roku 1867 we wrześniu zostałem uwolniony z łaski Monarchy z pierwszej kategorii i wróciłem do Królestwa Polskiego, gdyż na Litwie nie mieliśmy prawa zamieszkiwania. Do Warszawy przybyłem w 1867 roku, dnia 3 października. Po złożeniu przysięgi na wierność Monarchii, zapisali mnie na stałego mieszkańca miasta Warszawy i byłem pod dozorem 3 lata. W 1867 roku, dnia 1 listopada wstąpiłem do nauki jako praktykant do Szalewskiego, do fabryki kafli. W 1869 roku wyzwoliłem się na czeladnika zduńskiego. W czasie swego pobytu w Warszawie, będąc w pracy, znajomości miałem bardzo mało. Bywałem tylko u swoich kolegów z wygnania, a mianowicie u Lebiedzińskiego doktora, Świętorzeckiego, Grąbczewskichi u Prószyńskiego. Będąc już wyzwolonym, prowadziłem na siebie roboty i z tego miałem, jak na pojedynczego człowieka, porządne utrzymanie. Zdobyłem się na skład kafli i wyrabiałem „francuskie przenośne kaflane piecyki”. Szyld miałem od frontu wystawiony, a skład i mieszkanie mieściły się w Alejach Jerozolimskich, blisko kolei. Dla mnie tego było mało i marzyłem ciągle by mieć swój domek i swoją fabrykę kafli. Marzenie było płonne, bo nie miałem kapitału odpowiedniego, a zaoszczędzonych pieniędzy miałem mało. Mając już lat w te czasy 26, marzyłem takoż o ożenieniu się, aby wybrać sobie żonę z domu zacnego, a pannę moralną bez pretensji i żeby nie była odrażająca powierzchownością. W tym celu bywałem w domach, gdzie są panny. Interesy nieźle mi szły, zdobyłem się na balowe ubranie, więc bywałem na wieczorkach, ale dla mnie trudny był wybór. Ja Litwin, usposobienia innego z myśli i charakteru aniżeli koroniarki, i do zabawy były przyjemne, ale za przyjaciółkę całego życia z ich usposobieniem żywym, nie bardzo mi się podobały, tym bardziej nie lubiłem częste paplanie językiem. W wolnych chwilach bywałem u kolegi wygnańca, Prószyńskiego, na Starym Mieście. Ich było dwóch: ojciec i syn. Obaj mnie lubili i pewnego razu zaproponowali razem pójść do wesołych francuziców Łopatów. Łopata był to obywatel z , emigrant z 1831 roku. W Paryżu ożenił się z francuską i powrócili do Warszawy. On służył na kolei petersburskiej, a matka sprytna Francuzka, prawie że o żebraczym groszu, wykształciła trzy córki: Melanię, Izabellę i Kamilkę. Panny były miłe i wesołe, szczególnie średnia Izabella. Były to biedne dziewczyny, ale wysoko patrzyły i dlatego nie lgnąłem do nich i bywałem bez żadnych zamiarów. One były dla mnie bardzo życzliwe i lubiły mnie za moją prawość i przyzwoite zachowanie się względem kobiet. One to podały myśl, że dla mnie to tylko może być za żonę Ferdzia i mówiły, że dla Pożerskiego jakby naumyślnie była stworzona. Opisywały mi jej charakter, powierzchowność i usposobienie. Ciekawy byłem widzieć ten ideał, co miał być przeznaczony dla mnie w ich mniemaniu. Pierwszy raz byłem u owej rekomendowanej Ferdzi, była to córka obywateli Borettich, którzy mieli swój dom na Mostowej ulicy. On był wojskowy major. Co prawda na pierwsze wejrzenie i przemówieniu paru słów, zrobiła na mnie wrażenie. Wzrostu słusznego, bruneta, włosy skromnie uczesane do góry, ruchy kobiety bywałej w świecie, a w słowach mówionych tchnęła prawdą, uczciwością bez obłudy. Rodzice takoż mi się podobali, był to dom patriarchalny, prawdziwy dawny, polski; z tym wrażeniem wyszedłem od nich. Od tej chwili nie miałem spokoju, coś mi wewnątrz nurtowało, a głowę miałem zaprzątniętą. Łopatówny uważały po filuternej mojej minie, że ich wybór przypadł mi do gustu i z tego cieszyły się, że swaty im się udadzą. W owym czasie mieszkałem z bratem Konstantym i szwagrem Rakowskim, którzy wrócili z wygnania. W tym interesie radziłem się ich, opowiedziałem moje wrażenie o Ferdzi i z ich strony była pochwała, choć jej nie widzieli. Była to rodzina pochodząca z narodowości włoskiej, w wolnych chwilach przychodziło mi na myśl z geografii, że Włosi objadają się makaronem i wygrzewają się na słońcu, czyli, że naród leniwy. Tłumaczyłem sobie to inaczej: pomyślałem, że będąc moją żoną, nie będzie jadła makaronu, a tylko jak u rzemieślnika, kartofle, kapustę i buraki, takie potrawy kamienieją w żołądku i zamiast leżeć, będzie siedzieć i do pracy będzie więcej lżejszą. Będąc u nich kilka razy i przyjęty dość życzliwie, ośmieliłem starać się na serio o jej rękę, Ferdzi. Mniej bywałem w towarzystwach, a zarobiony grosz oszczędzałem i składałem do kasy. Teraz tylko myślałem, aby znaleźć sposobność wybadać ją, czy sympatyzuje ze mną i oświadczyć się. Po śmierci jej ciotki Marężowej, w parę tygodni poszedłem do Borettich o czwartej po południu, a było to 18.. roku. Doszedłszy do drzwi czułem przyspieszone bicie serca, za klamkę trzymałem parę chwil i przysłuchiwałem się, czy słychać w pokojach jakie głosy. Tą razą w pokojach za salonem były głosy dużego towarzystwa i ile dało mi się słyszeć jakieś sprzeczki. Mocniej poruszyłem klamką i w parę minut otworzone i na chwilę głosy umilkły. Na wstępie wyszła, mój ideał Ferdzia, przywitała mnie anielskim uśmiechem, dość szczerze przepraszając, że rodzice nie mogą wyjść na przywitanie, gdyż dzisiaj jest rada familijna po śmierci ciotki Marężowej. W pokoju zostaliśmy sami, usiedliśmy przy oknie, vis-a-vis siebie. Widząc, że teraz nastąpiła chwila wylania swoich uczuć do swojej bogdanki, na prędce ułożyłem treść rozmowy i wziąłem się do rzeczy. Rozmowa szła w początkach mało znacząca o zdrowiu, pogodzie i znajomych, a w drugim pokoju były jakieś familijne sprzeczki przy drzwiach zamkniętych. Pamiętam, że tok rozmowy przeniosłem na zawieszeniem fatum ludzkiego, do których i ja należę, a mianowicie: młodość spędziłem w więzieniach i na wygnaniu. W Warszawie miałem pogodzić się z losem i przygiąć się do pracy fizycznej, a teraz może znalazłaby się kobieta, która osłodziłaby po tylu cierpieniach ostatnie, ale i to stoją nieprzewidziane okoliczności na przeszkodzie. Moje słowa tchnęły prawdą i wypowiedziałem je szczerze. Na niej widać zrobiło moje wynurzenie pewne wrażenie, po minie poznałem, że jest sercowa robiąc minkę do płaczu, z pewnym zakłopotaniem, zmienionym głosem przemówiła: „ Pan młody, jeszcze wszystko przed Panem” przemawia i nie domyślając się ciągnęła dalej: „ Ciekawam, co za jedna, co mogłaby Panu osłodzić chwile „. Mimo woli zgięły się kolana i klęcząc przed Ferdzią, spotkały się nasze oczy, całując ją w rękę drżącym głosem powiedziałem: „ Tą osobą jest Pani, jeśli nie pogardzi mną, to ośmielam się prosić Panią o rękę „, a oczy nasze tak utkwiły w sobie, że nie miałem siły oderwać się od tego magnesu. Ferdzia zmieszana, na razie nie spodziewając się wynurzenia tych afektów, odpowiedziała, że co do niej, to przeciw temu nic nie ma, ale zależy od rodziców. Te słowa były dla mnie dostateczne i wstałem w tej nadziei, że mam przyrzeczone słowo. Po chwili otworzyły się drzwi i weszli rodzice, którzy przed chwilą debatowali nad sukcesją po ciotce zmarłej. Po moim wyjściu nie wiem, co z sobą mówili. Ferdzia rodzicom powiedziała, a takoż pewnie dowiedziała się rodzina, która była u nich. Niedługo, w tydzień przybyłem do nich po odpowiedź i tu spotkał mnie zawód, gdyż rodzice odmówili, a szczególnie matka była przeciwna naszemu związkowi, nie wiem dla jakich powodów. Takim sposobem wyszedłem skompromitowany, ale nie straciłem na przyszłość nadziei. Po roku niespodzianie spotkałem się z Ferdzią u Łopatowicza, zamieniliśmy parę słów i znów przyszliśmy do porozumienia, ale z tą różnicą, że z jej słów uważałem, że i rodzice do naszego szczęścia nakłaniają się. W 1873 roku, dnia ..... odbyły się nasze zaręczyny w obecności rodziców i mego szwagra Rakowskiego, a ślub odbył się w roku 1873, dnia 18 października. Ślub odbył się u Św. Jana, a wesele dla braku miejsca u rodziców, wyprawione było u kuzynów Szmideckich na Lesznie. Prócz całej rodziny żony, z mojej strony był szwagier Rakowski, brat cioteczny Zdzitowiecki i kolega z wygnania Wołodkowicz. Wesele odbyło się szumne i wystawne, tańczyliśmy do piątej rano.
Oryginalny Akt Ślubu: pierwopis Kościelny
Po ożenieniu się mieszkaliśmy w domu rodziców na ul. Mostowej, a fabrykę kafli miałem nad Wisłą w Alejach Jerozolimskich. Później przeprowadziliśmy się blisko fabryki i tam mieszkaliśmy do 18.. roku. Interesy z początku szły dobrze, kapitałem obracałem pożyczonym, ale płacąc duże procenty wlazłem w długi. Będąc już w kiepskich interesach, po sprzedaniu trzech domów przez rodziców żony, dostałem gotówkę 2000 rs, ale i to nie pomogło, coraz gorzej powodziło się. Budując fabrykę przy ulicy Dobrej, po zapieczętowaniu przez rząd dużo straciłem, a na starym miejscu nie mogłem pozostać, gdyż komorne mi wymówiono i pozostałem prawie na bruku. Rok 18.. był dla mnie fatalny: interesy kiepsko szły, przez komornika byłem ścigany, rzeczy fabryczne i domowe były zajęte na satysfakcję dłużników, z żoną ciągłe nieporozumienia, słowem grób był przede mną otworzony i wyjścia nie było żadnego. Nigdy w życiu nie byłem tak przygnębiony, jak w tym czasie, ale Bóg mi dopomógł i wziąłem się energicznie do rzeczy. Po odebraniu reszty należności za roboty z Pułtuska 200 rs, dałem pierwsze zaliczenie na kupno placu od Bryszkiewicza za rogatką belwederską, na pierwszej wiorście, 1500 łokci kwadratowych. Plac kupiłem na wypłaty na 6 lat i zaraz wziąłem się do budowy fabryki. Mając weksle, co mi dłużni byli za roboty do 5000 rs, sprzedałem Żydowi, który mi w zamian dał na budowę drzewa. Kupno placu odbyło się 18.. roku. do dokończenia budowy brakło mi funduszy, więc byłem zmuszony pójść do majstra, do fabryki kafli, Stalewskiego, z roczną pensją 720 rs, a zaoszczędziwszy pieniędzy przez rok, po odejściu z fabryki Stalewskiego, dokończyłem swój fabryczny dom, a takoż piec do wypalania kafli i rozpocząłem roboty na siebie w 18.. roku. Raty za plac nie mogłem płacić w terminie, gdyż interesa niepomyślnie szły, więc pan Hruszkiewicz wystawił mi posesję na sprzedaż roku 18.., dnia.... W tym czasie Bóg inaczej zarządził i nie pozwolił mi upaść. Niespodzianie sprzedałem 1/2 placu 5000 łokci kwadratowych Fryczemu. Po wzięciu gotówki 1000 rs spłaciłem Hryszkiewicz w roku 18.., dnia...... Z połowy warsztatu przerobiłem na mieszkanie i niedługo wprowadziłem się. Byłem już spokojniejszy, że mnie nikt nie wyruguje z mojej siedziby. W tym czasie na drodze zasadziłem drzewka, każde z dzieci posadziło swoimi rączkami jedno drzewko i z tego uformowała się cienista aleja. Po sprzedaniu części placu pozostał mi dom i 5000 łokci kwadratowych placu, które to było dla mnie na fabrykę dostateczne. Tak wprowadziłem się do swojej własności w roku 18.., to na swojej kolonii stanowiliśmy już rodzinę: żyła córka Aleksandra i Władysława, a za rogatką urodzili się: Izabella, Jan Ferdynand, Maria i Eugenia, urodzili się i umarli: Janina i Stanisław. W tym czasie umarł ojciec żony, Ferdynand Boretti w 1885 roku i matka żony, Izabela Boretti w roku 1892. Takoż dotknął mnie straszny cios w 18.. roku, dnia ....: przez nieostrożność furmana Walentego spaliła się cała fabryka, mieszkanie i rzeczy. W tymże roku wybudowałem drewniany domek mieszkalny i wyprowadziłem się z wynajętego tymczasem mieszkania i wprowadziłem się do swojego domu w 1892 roku. W spalonym domu odbyły się zaręczyny córki Władysławy z Antonim Drożdżewskim, dnia 7 maja 1892 roku, a ślub odbył się już w nowym domu w 1892 roku, dnia 28 sierpnia. O sobie trochę więcej rozpisałem się, gdyż będzie to interesować żonę i dzieci, a w dalszym ciągu będę zapisywać ważniejsze wydarzenia w rodzinie. Pisałem dnia 15 lutego 1893 roku kolonia własna Adamów (-) A. Pożerski
Dnia 18 października 1898 roku. Dzień ważny w naszym życiu, bo skończyliśmy 25 lat małżeńskiego pożycia i ja obecna żona zapisuję ten dzień i leżący mój mąż chory, żąda tego. Ja z rana byłam u spowiedzi i komunii i błagałam Boga o pomyślność moich dzieci i błogosławieństwo dla nich. Na pamiątkę to robię i podpisujemy razem z moim drogim mężem chorym. Chciał podpisać, nie może, zaczął i przekreślił A i P, ale widać (-) A.P. Ja podpisuję: Ferdynanda z Borettich Pożerska. Drugi raz się podpisał, jest jego podpis (-) Aleksander Pożerski, (-) Aleksandra z Pożerskich Lipińska, (-) Władysława Drożdżewska z Pożerskich, (-) Izabella z Pożerskich Fillebornowa, (-) Jan Ferdynand Pożerski, (-) Maria Pożerska, (-) Genia Pożerska.
Nekrolog: [1]
Przypisy:
[1] - Nekrolog w „Kurierze Warszawskim” nr 294/1898 z dnia 24 października, (Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie, CRISPA)
Źródła:
- Archiwum Archidiecezji Warszawskiej,
|